Polskie komedie romantyczne tłoczone są na jeden schemat od czasów "Nigdy w życiu!". Idąc na "Miłość jak miód" spodziewałam się tego samego, ot, wholesome komedii romantycznej. Faktycznie, fabularnie jest to bolesny do bólu projekt - najlepsze przyjaciółki, nieszczęśliwa miłość, zupełnie (nie)przypadkowe sploty zdarzeń, szczęśliwy i słodki jak torty z cukierni finał. "Miłość jak miód" miał jednak to coś, co sprawiło, że wypadł inaczej, odmiennie. Było to absolutnie nieśmieszne poczucie humoru i śmianie się z rzeczy, które albo w absolutnie każdych warunkach są nieśmieszne, albo które nie powinny być obiektem żartu. Do pierwszej kategorii zalicza się np. scena z pojedynkiem na plaży Daniela i Rafała (btw czemu Agata się o to obraziła na Daniela, ktoś wie?), a do drugiej - motyw próby samobójczej Rafała. Jest to naprawdę żałosne, zwłaszcza w 2024 r., że my mamy się śmiać z człowieka, który zdradził swoją żonę, a następnie, gdy ta mu dała kosza, dosłownie ją szantażował emocjonalnie że się zabije, a w końcu muszą go ratować Paweł z Majką. Do tego naprawdę akcja ratowania osoby, która chce popełnić samobójstwo jest dobrym tłem na pogodzenie się ze sobą? Naprawdę?